Nie mieszaj dwóch systemów walutowych w jednym portfelu. Recenzja „Niebezpiecznych dżentelmenów”

Ta maniera, że skoro to komedia, to można się wydurniać zamiast grać, jest nie do zniesienia w polskim kinie. Trochę się już do niej przyzwyczaiłem, ale nigdy nie zaakceptuję kina, w którym nie docenia się inteligencji widza. „Niebezpieczni dżentelmeni” to miał być fajny pastisz, a wyszedł odcinek telewizyjnego serialu niezbyt zacnej jakości. Może się komuś podobać, ale to nie jest kino dla mnie.

Wszelkie porównania tego, co zrobił reżyser i autor scenariusza Maciej Kawalski do czegokolwiek są nieuzasadnione. Czytam, że to polska wersja „Ligii niezwykłych dżentelmenów” Stephena Norringtona albo kolejna wariacja na temat polskiego westernu, a nawet, że narodził się nam rodzimy Tarntino. Nie wiem, kto jest głupszy, krytyk, który wypisuje takie bzdury, czy czytelnik dający się na to nabrać. Przez wzgląd na szacunek dla krytyki filmowej w ogóle i dobry smak przemilczę nazwiska autorów tych porównań.

Kawalski miał świetny pomysł. Umieścił w swoim filmie czołówkę bardzo interesujących postaci bohemy porozbiorowej oraz polityki na chwilę przed wybuchem I Wojny Świtowej w Zakopanym. Obok Witkacego, Malinowskiego, Josepha Conrada i Boya-Żeleńskiego, jest m. in. Szymanowski, Piłsudski, ale też bolszewicki Lenin z Nadieżdą Krupską w Poroninie oraz jeszcze kilka innych historycznych postaci.

Chciałoby się, żeby reżyser z wirtuozerią poprowadził widza pośród tych wszystkich osobistości i opowiedział nam sensacyjną historię, która wcale się nie wydarzyła. Czekałem na taki film. Niestety na „Niebezpiecznych dżentelmenach” strasznie się wynudziłem. Film nie dla mnie, ale być może dlatego że ja mam specyficzny gust i trochę więcej wymagam od kina niż to, co zostało mi pokazane.

Przede wszystkim irytuje mnie kino, które mi wszystko wyjaśnia, nie pozostawiając nic na marginesie, czego mógłbym się domyślić albo skorzystać ze swojej wiedzy – porównać i odgadnąć. Tym bardziej, że film o polskich dżentelmenach w Zakopanym jest wypełniony informacjami, które wybrzmiewają już w podręcznikach do szkoły podstawowej. Skąd więc to aroganckie przekonanie twórców tego dzieła, że wszystko musi mi wyłożyć niczym przysłowiową kawę na ławę? Nie wiem. Obraz traci na oczywistości, bo jest pozbawiony tajemnicy, którą buduje dramaturgia szczegółów w niejasności, niedopowiedzeniach i dwuznacznościach. Tu wszystko jest czytelne i czyste, zmierzając do rozwiązania zagadki, która w pewnym momencie staje się tak przewidywalna, że wyklucza wszelką refleksję. I jeszcze do tego strasznie mentorski ton w niektórych dyskusjach i przemówieniach bohaterów. Jakby autor scenariusza zamieniał się w jakąś hybrydę Stańczyka, Wernyhory, Chochoła i współczesnego analityka politycznego z Tok FM albo Gazety Wyborczej. Niestrawne jak rozgotowane flaki.

Po zgaszeniu świateł w kinie zapowiada się ciekawa opowieść. Oto w zakopiańskiej willi budzi się po niezłym melanżu Żeleński. Rozgląda się i zauważa, że zgubił płaszcz, który jest dla niego ważnym atrybutem jego jestestwa. Za chwilę widzimy Witkiewicza, który pijany śpi jeszcze słodko, a niedaleko obok antropolog Malinowski i pisarz Conrad. Wszystko było tak, jak to często bywa. Była gruba impreza artystyczna, na której obok brewerii z kobietami lał się alkohol i nie unikano narkotyków, z czego Witkacy był przecież znany, gdyby nie fakt, że w tej samej willi leży jakiś trup, a do drzwi puka pruski żandarm. Na domiar złego z szuflady zniknęło 40 tys. koron, które miały być przeznaczone na wyjazd Witkacego z przyjacielem antropologiem do Australii. Wspaniały początek. Za którym chętnie bym poszedł dalej, gdyby nie to, że już w pierwszym zdaniu autor scenariusza podkreśla, że ta historia „nigdy się nie wydarzyła”. Szkoda, że mi to mówi. Jeśli już, to wolałbym się dowiedzieć tego na końcu. Skoro od początku wiem, że to fałsz i blaga, to przez całą godzinę i pięćdziesiąt minut zastanawiałem się, po co ja to oglądam?

Zaraz na początku zostajemy jeszcze doinformowani, że wszystko dzieje się w 1914 roku, co i tak dla samej opowieści nie ma większego znaczenia. Poza tym, naprawdę średnio wykształcony człowiek wie, że skoro występuje w filmie Lenin w Polsce, to nie może się dziać później, niż przed wybuchem wojny. A może jednak? Skoro przekraczamy granice fantazji, to dlaczego do cholery Kawalski jesteś taki niekonsekwentny? Fakty mieszają się z fikcją w sposób kompletnie niekontrolowany. Cytując klasyka filmu, nie mieszaj dwóch systemów walutowych w jednym portfelu.  

No, więc od razu, od pierwszej sekundy, mam dysonans, bo nie wiem, czy faktycznie mamy do czynienia ze światem polskiej bohemy artystycznej na tle wymyślonych wydarzeń politycznych, czy może odwrotnie? Albo reżyser bawi się z widzem i wszystko tu jest umowne łącznie z postaciami albo i nie. Do tego dochodzi jeszcze ta dziwna maniera w polskim kinie, która jest bezsprzecznie potworna, kiedy aktor w komedii tak bardzo przerysowuje swoją postać, że nic z niej nie zostaje oprócz głupoty. Nawet trudno jest odróżnić bohaterów w filmie Kawalskiego od równie mocno wydurniających się aktorów w komediach polskiego rynku filmowego, które dzieją się zupełnie w innych czasach i w innym kontekście. Tak jakby istniał sznyt polskiego komedianta – im głupiej tym lepiej.

Bardzo dobrze odnalazł się Seweryn w roli Conrada. Jest po prostu wiarygodny. Nie musi się zagrywać, bo ma świadomość, że występuje w pastiszowej wersji polskiego pisarza i ten prawie cały wymyślony świat jest fikcją, więc nie trzeba jeszcze dodawać mu pseudo wartości wygłupami. Zabiera mnie ze sobą i daje poczucie bezpieczeństwa, że jednak to jest kino nie głupie, ale takie z przymrużeniem oka. To jest do zaakceptowania. To jest w nim wspaniałe (w Sewerynie, a nie w filmie), że on gra Conrada, a nie wydurnia się na jego temat. I proszę nie pytać, po co mi poczucie bezpieczeństwa w czasie oglądania filmu. Ja po prostu nie lubię być okłamywany. Przyszedłem na komedię i chcę się bawić, a potworność, dramat, zabójstwo, samobójstwo, alkohol i narkotyki są tu potrzebne jedynie dla poetyki komediowej, a nie po to, żeby na siłę manifestować jakąś dramaturgię żartu. W „Niebezpiecznych dżentelmenach”, to wszystko się pokręciło, skleiło i wyszła mdła papka.

Dorociński w roli Witkacego czasami jest zabawny, ale po co się tak wygłupiał przez większość czasu na ekranie. Przerysowywał tę rolę momentami tak mocno, aż z pastiszu wpadł w studnię banału. Mam tu jedno zasadnicze pytanie: czy reżyser mu na to pozwolił, czy nad nim nie zapanował? Wybitny antropolog, Malinowski, równie mocno przegrany przez Mecwaldowskiego, wpada bardziej w jego karykaturę, a nie w komedię. Podobnie było z innymi. Na szczęście Kot w roli Boya-Żeleńskiego jest całkiem poprawny. No i wspomniany wcześniej Seweryn, w przeciwieństwie do pozostałych, bardzo udany.

Jest kilka całkiem niezłych momentów. Sensacyjna rozgrywka jest bardzo spójna, ale zachwyt nad komendantem posterunku, czyli pokaz komediowego kunsztu w wykonaniu Sebastiana Stankiewicza, to gra niewarta świeczki. Stankiewicz jest bardzo dobry, bo on nie tylko gra z dystansem do siebie i do postaci, co on w ogóle potrafi być jak jeden wieki żart. Tylko że sceny z nim niewiele wnoszą do rozwoju fabuły, a czas, którym Stankiewicz wypełnia ekran, daje nam fałszywe poczucie, jakby na naszych oczach odbywało się coś niezwykle istotnego. To powoduje, że sceny ze Stankiewiczem są niepotrzebnie przeciągnięte jak wyzuta guma i powodowały nudna senność. Taka sztuka dla sztuki. Niestety, kino bardzo nierówne, które próbuje nadrabiać pomysłami z innych filmów, absolutnie nie pasującymi tutaj i w tym czasie. To strasznie tnie ostrzem przeciętności linię artystyczną, która jest tak mocno poszarpana, że może wywoływać niespójność u odbiorcy, który ma się dobrze bawić, a bywa częściej zażenowany. Podkreślam, że piszę to w imieniu ludzi inteligentnych, którzy w większości są świadomi tego, co się im ukazuje na ekranie.

Największy zgryz mam jednak z tym, że Kawalski tak pobieżnie, a wręcz wtórnie, potraktował role kobiece w swoim filmie. W dzisiejszych czasach to „nie uchodzi panie reżyserze”. Scen z kobietami jest tutaj jak na lekarstwo. Poza mocną postacią Krupskiej (Wiktoria Gorodeckaja), były jeszcze na przykład Stryjeńska (Marta Ojrzańska), Pawlikowska-Jasnorzewska (Anna Terpiłowska) i kilka innych, które niestety nie odegrały znaczących roli. Reżyser ograniczył kobiece postaci do epizodów i do tego jeszcze bez żadnego wpływu na akcję. Jak na przykład Seniuk w roli pacjentki Leszczyńskiej u doktora Boya-Żeleńskiego. Trochę pokrzyczała, trochę potrzymała za rękaw i co? I nic. Co się z nią stało i dlaczego pozostawiam do wyjaśnienia tym, którzy jednak wybiorą się do kina. Zlepek niewiele wnoszących wątków poza lekkim ubarwieniem całego filmu. To nie jest zabieg, który buduje siłę tego obrazu, a wręcz przeciwnie, skoro twórca musi posiłkować się takimi elementami, żeby nas przekonywać przez prawie dwie godziny, że to jednak komedia.

Momentami miałem wrażenie, że oglądam bardziej bajkę dla dzieci, w której kilka kolorowych postaci postanowiło się trochę powygłupiać. Mimo naprawdę dużej stawki dla głównych bohaterów tego przedsięwzięcia, to nie udało się twórcy ostatecznie wypracować u widza jednej porządnej emocji, która kroiłaby jakąś niepewność. No, ale jeśli ktoś się decyduje od samego początku podkreślić, że wszystko jest nieprawdą, to czym tu się przejmować? I do tego jeszcze skecze były naiwne i nieświeże. Szkoda, szkoda, szkoda, bo sam pomysł jest zacny, kreatywny i wartościowy, a wykonanie? No, cóż, najlepiej będzie samemu ocenić. Dla mnie słabe trzy z minusem. W związku z czym pozostaję nieutulony w żalu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *