Motyl w klatce XXI wieku. O wiecznej aktualności „Madame Butterfly”

Są dzieła, które, niczym sejsmografy kultury z niezwykłą precyzją rejestrują drgania swojej epoki, a jednocześnie posiadają moc rezonowania z lękami i dylematami przyszłych pokoleń i bez wątpienia należy do nich „Madame Butterfly”, Giacoma Pucciniego. To nie tylko opera, to zwierciadło czasów, w których żyjemy. Niekończąca się opowieść. Puccini stworzył dzieło, które się nie starzeje i teraz postaram się to udowodnić.  

Pod pozorem sentymentalnego melodramatu o zdradzonej miłości kryje się bowiem jedna z najdotkliwszych w historii opery diagnoz arogancji władzy, tragicznego zderzenia cywilizacji i niszczycielskiej siły, z jaką świat Zachodu potrafi deptać to, czego nie jest w stanie zrozumieć. Dziś, w XXI wieku, a zwłaszcza w ascetycznej, wizjonerskiej inscenizacji Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim Operze Narodowej, ta opowieść staje się lustrem, w którym odbijają się nasze globalne grzechy, a wśród nich przede wszystkim współczesny neokolonializm, wyzysk i kulturowa pycha.

Wartości kontra siła

Redukowanie „Madame Butterfly” do opowieści o naiwnej gejszy porzuconej przez cynicznego amerykańskiego oficera byłoby radykalnym uproszczeniem. Tragedia Cio-Cio-San nie jest jedynie miłosnym dramatem. To tragedia całego systemu wartości. Jej świat, świat starej Japonii, który jest oparty na absolutach, takich jak honor, lojalność, poświęcenie i wartość złożonej przysięgi, ulega wobec cynizmu i arogancji człowieka w mundurze nowej władzy. Dla Pinkertona, symbolu ekspansywnego, pragmatycznego Zachodu, te japońskie „pojęcia” są jedynie elementami egzotycznej scenografii, tymczasową umową na 999 lat z prawem do comiesięcznego wypowiedzenia. Tak, oczywiście Pinkerton ma wątpliwości, ale któż ich nie ma wobec dwuznaczności naszych moralnych wyborów. Ostatecznie liczą się fakty. Nie chodzi o to, że on wyrzeka się człowieczeństwa, tylko o to, że on je w sobie dusi. Gdy tymczasem przychodzi jakaś ostateczna refleksja, to jest już za późno. Wraca do swojego świata i nigdy nie zrozumie, co się właściwie wydarzyło i dlaczego?

W tym fundamentalnym niezrozumieniu leży istota dramatu. Cio-Cio-San, dokonując transgresji, porzucając wiarę przodków i rodzinę, wierzy, że wchodzi do świata opartego na równie silnych fundamentach. Nie rozumie, że siła Pinkertona nie płynie z wartości, lecz li tylko z potęgi militarnej i ekonomicznej. Z „brutalnej siły”, która pozwala mu brać, co zechce, bez ponoszenia konsekwencji. Jej kultura, choć oparta na wewnętrznym kodeksie moralnym, okazuje się bezbronna wobec „kultury” pozbawionej duchowej głębi, nastawionej na konsumpcję i podbój. Ostateczny akt samobójstwa nie jest więc gestem słabości tej dziewczyny, lecz jedynym możliwym aktem odzyskania honoru w świecie, który go z niej odarł. To tragiczny triumf wartości nad cywilizacją, która jest ich pozbawiona.

Od Nagasaki po serce ciemności

Ta historia nie narodziła się w próżni. Puccini pisał swoją operę w epoce szczytowego imperializmu, gdy „dyplomacja kanonierek” komodora Perry’ego siłą otworzyła Japonię na wpływy Zachodu, a europejskie mocarstwa dzieliły między siebie Azję i Afrykę. Postać Pinkertona jest doskonałym uosobieniem tej kolonialnej mentalności. Jego postawa odzwierciedla losy całych cywilizacji, które, podobnie jak Aztekowie w starciu z Cortésem, zostały zniszczone nie dlatego, że były słabsze, lecz dlatego, że ich siła opierała się na innym paradygmacie.

Ta imperialna arogancja znajduje swoje echo w wielkiej literaturze. We „Wszystko się rozpada”, Chinuy Achebe. Upadek Okonkwo i jego społeczności Igbo pod naporem chrześcijańskich misjonarzy jest niemal lustrzanym odbiciem losu Cio-Cio-San. To również opowieść o tym, jak złożony, spójny świat wartości rozpada się w kontakcie z siłą, która go nie rozumie i nim gardzi. W „Jądrze ciemności”, Josepha Conrada, widzimy moralną pustkę kolonizatora, owego Pinkertona-Kurtza, którego rzekoma misja cywilizacyjna jest jedynie zasłoną dla bezgranicznej chciwości. Z kolei „Droga do Indii” E. M. Forstera ukazuje przepaść, uniemożliwiającą autentyczne spotkanie kultur, zatrute jadem rasowej wyższości. „Madame Butterfly” wpisuje się w ten kanon jako jego operowy, najbardziej przejmujący głos.

Globalna korporacja vs. Planeta Ziemia

W XXI wieku, ta opowieść rezonuje z nową, złowieszczą siłą. Współczesny Pinkerton nie musi już nosić munduru oficera marynarki. Jest prezesem międzynarodowej korporacji, która wchodzi na rynki „nowej ziemi”, obiecując rozwój (miłość i małżeństwo), aby po wyeksploatowaniu taniej siły roboczej i zasobów naturalnych, przenieść się gdzie indziej, zostawiając za sobą społeczną i ekologiczną ruinę. Jest turystą z bogatej części świata, konsumującym egzotykę i traktującym lokalną kulturę jak towar. Jest mocarstwem, które interweniuje militarnie pod hasłem demokracji, by po realizacji swoich interesów wycofać się, pozostawiając chaos, jak w Afganistanie.

A kim jest współczesna Cio-Cio-San? Jest krajem rozwijającym się, który zafascynowany mirażem zachodniego dobrobytu, porzuca własne tradycje na rzecz globalizacji, by na końcu zostać z długami i utratą tożsamości. Jest rdzenną społecznością, wysiedlaną ze swoich ziem w imię „postępu”. Wreszcie, jest samą Planetą Ziemią, cierpliwie znoszącą rabunkową eksploatację, czekającą na powrót rozsądku tych, którzy czerpią z niej życie, nie dając nic w zamian. Jej potencjalna katastrofa będzie naszym ostatecznym, samobójczym aktem.

Tragedia zamknięta na scenie

Ze wszystkich inscenizacji tej opery, które oglądałem, wydaje mi się, że żadna nie oddaje tej uniwersalnej, ponadczasowej grozy tak dotkliwie, jak dzieło Trelińskiego i Borisa Kudlički. Ich „Madame Butterfly”, która od ćwierćwiecza stanowi żelazny punkt repertuaru Teatru Wielkiego Opery Narodowej, jest aktem absolutnego oczyszczenia. Reżyser odrzucił moc folklorystycznych elementów, ograniczając je do niezbędnego minimum, abyśmy nie zapomnieli, gdzie jesteśmy. Jednak, to co japońskiego zostało w jego wersji, to rodzaj poetyki, koniecznej do zachowania tła oraz pewnej zabawy z kanonem tej stylistyki. W chwili, gdy odkrywa przed nami pełną scenę, mamy do czynienia z ascetyczną monochromatyczną przestrzenią, w której postacie są jak małe, nieznaczące elementy wielkiego świata. Szczególnie robi to wrażenie, gdy w jednym miejscu pozostają Cio-Cio-San z synem oraz jej służka Suzuki. Geometryczne, przesuwne ściany nie tworzą domu, lecz klaustrofobiczną klatkę. To jest jej mentalne więzienie, w którym zamyka się umysł Butterfly.

Ta chłodna, filmowa estetyka, operująca światłem i cieniem niczym w kinie noir, staje się idealnym tłem dla psychologicznego horroru. Treliński nie opowiada o Japonii. On swoim przedstawieniem opowiada o każdej zdradzonej nadziei, o każdym upokorzeniu, o samotności w jej esencjonalnej formie. Ten radykalny minimalizm potęguje siłę muzyki Pucciniego. Pozbawiona wizualnych ozdobników, staje się czystym nośnikiem emocji, rozdzierającym krzykiem duszy uwięzionej w sterylnym, bezdusznym świecie.

Ostatecznie, powrót na afisz „Madame Butterfly” w reżyserii Trelińskiego to coś więcej niż wznowienie operowego klasyka. To bolesna, lecz konieczna lekcja o świecie, w którym wciąż zbyt często siła mylona jest z prawem, a wrażliwość postrzegana jako słabość. Jesteśmy beneficjentami globalnego systemu nierówności, a więc ten spektakl, zmusza nas do konfrontacji z bezwzględnym mocarzem, którego każdy z nas, nosi gdzieś w sobie. Tragedia Cio-Cio-San nie skończyła się w Nagasaki. Ona trwa, każdego dnia, w bezimiennych ofiarach naszej globalnej obojętności.

 

Kuba Urbański

Scenarzysta, reżyser i historyk sztuki. Przez wiele lat reporter i publicysta w prasie i w radiu, m. in. Gazeta Wyborcza, Wprost, Polskie Radio 1 i BBC. Autor bloga „To kwestia sztuki”.
Teraz pisze recenzje filmowe i teksty publicystyczne z zakresu mediów, spraw społecznych oraz kultury.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *