Góralenvolk to nie jest symbol męstwa. Recenzja filmu „Biała odwaga”
„Biała odwaga” to miał być kontrowersyjny film o wyjmowaniu kolejnego trupa z szafy polskiej historii. Później okazało się, że to opowieść o pogmatwanych losach góralskich rodzin. Przed premierą, że to rodzaj filmowej legendy, która luźno opiera się o historię Góralenvolku, organizacji podhalańskich górali, którzy liczyli na autonomię od hitlerowskich Niemiec. Po obejrzeniu stwierdzam, że reżyserowi, Marcinowi Koszałce wymknęło się wszystko spod kontroli i poszło swoją górską, czyli bardzo wyboistą drogą.
Dlaczego „Biała odwaga”, to film dobry.
Koszałka porusza problem jednego z trupów w szafie polskiej historii. Niewygodna zadra na honorze podhalańskich górali, którzy polskość mają w krwiobiegu. Jak to się stało, że nigdzie indziej nie powstała tak dobrze skonstruowana organizacja i tak wierna Hitlerowi? Oczywiście tylko do czasu upadku reżimu.
Jest kilka naprawdę dobrych książek na temat Góralenvolku, m. in. Bartka Kurasia i Pawła Smoleńskiego „Krzyżyk niespodziany.
Czas Góralenvolku”. Książki, z której można się dowiedzieć, że górale którzy przyjmowali kenkartę „G” od hitlerowców i ludzie, którzy ukrywali Żydów oraz stanowili trzon kurierski, który przez granicę w Tatrach przeprowadzał uciekinierów i przemycał broń dla oddziałów polskiej konspiracji, to ci sami ludzie. Nie wszyscy. Historia Góralnevolku jest tak samo niejednoznaczna jak wiele innych, gdy ludzie upoją się ideą lub wejdą nie na tę ścieżkę historii, na której liczyli, że się znajdą. Szczególnie ta wojna, którą Polska toczyła z nazistami z jednej strony i komunistyczną Rosją sowiecką z drugiej, gmatwała polskie losy i powodowała, że nie wszyscy dokonywali jednoznacznych wyborów.
Idea państwa góralskiego nie była nowa, a niektórzy uwierzyli, że mogą pod butem Hitlera stworzyć swoją wyśnioną autonomię. Na ile była to manipulacja największych zdrajców, czyli przewodniczącego organizacji Wiesława Krzeptowskiego i jego najbliższych współpracowników, Henryka Szatkowskiego oraz Witalisa Wiedera, a faktycznie rozbudzonym marzeniem, już się tego nie dowiemy. Ten ostatni okazał się agentem Abwehry, niemieckiej agencji wywiadu i kontrwywiadu hitlerowskiego, a sam temat Góralenvolku na Podhalu jest przemilczany, tak samo jak pogromy na Żydach i przejmowanie ich majątków przez polskich rolników. To nie jest wcale wyjątkowa historia i po prostu powinniśmy się z niej rozliczyć do ostatniego górskiego kamienia znalezionego na tym szlaku. To jest historia, która do tej pory kładzie się szerokim cieniem na nazwiskach wielu rodów góralskich i najchętniej potomkowie ludzi, którzy sprzymierzyli się z hitlerowcami, wymazaliby to z pamięci, z historii albo przynajmniej nie wracali do tamtych czasów. Dzisiaj nawet, gdy uda się namówić kogoś na rozmowę, to ścisza głos, jakby nie chciał, żeby ktoś inny usłyszał, jak to było naprawdę…
To jest siła filmu Koszałki. Nie boi się poruszyć trudnych tematów, tym bardziej, że jego główny bohater wiąże się z Żydówką i próbuje ją ratować przez cały okres wojny. Także brata, który działa w konspiracji, mimo że obaj mają w sercu zadrę do siebie. Koszałka ukazuje, że trudno jest oderwać politykę od życia górali, którzy ponad wszystko przedkładają rodzinę i ukochane góry. Tak więc jeśli ktoś zachce ich jeszcze rozliczać, to musi pamiętać, że pogmatwane drogi ich życiorysów są jak ścieżki w Tatrach poza szlakiem. Niekiedy niebezpieczne i do przejścia tylko dla wytrawnych tatrzańskich przewodników z dziada pradziada, którzy znają je od dziecka.
Skomplikowane losy rodziny Zawratów i Wetuli mają naprawdę dobry przebieg z iście grecką dramaturgią. Dwóch braci poróżnionych przez piękną góralkę, która oczywiście musi wyjść nie za tego, którego kocha. To, jak dla mnie, najlepsza część tej historii. Niestety dużo za mało.
W roli jednego z braci, na którym ciąży rola głównego bohatera „Białej odwagi”, Filip Pławiak. Nie wiem, co jest z nim, że mimo iż obejrzałem sporo filmów z tych chłopakiem, to jeszcze nie porwał mojego serca. Sprawny aktorsko, wiarygodny, ale nie idę za nim w filmowy ogień. Co innego Julian Świeżewski w roli drugiego brata. Ten to mnie porywa od czasu, gdy zobaczyłem go w „Nowym świecie”, Elżbiety Benkowskiej i Łukasza Ostalskiego prawie 10 la temu. Mam jednego świadka, który powinien pamiętać, że powiedziałem już wtedy, że „to jest zwierzę aktorskie i on będzie absolutnie w TOP 10 polskich aktorów swojego pokolenia”. Przed Julkiem chyba są jeszcze największe role, bo tu już po raz kolejny pokazał, co potrafi, ale nie wszystko.
Sandra Drzymalska gra Bronkę, o która biją się ci dwaj. To aktorka, którą miałem okazję oglądać na żywo przy pracy i mam wrażenie, że reżyserzy nawet tej miary co Skolimowski w „IO”, nie dają jej wypłynąć na szerokie wody. Jej Bronka jest absolutnie świetna, ale jest jej za mało na ekranie. To aktorka, która ma wszystko, co jest potrzebne w tym zawodzie, aby się w niej zakochać do szaleństwa, jak tylko potrafi widz przed filmowym ekranem. Umiejętności, talent i urodę. Szkoda, że Koszałka, tworząc tak świetną rolę kobiety, zawieszoną między światami, braci, własną rodziną, byciem bardziej Polką niż tego oczekują od niej rodzice, a jednocześnie na tyle silną i rozsądną zarazem, żeby móc sprostać wyborom, które stoją przed nią, jest tak niewykorzystana. Ciągle albo się smuci albo dogorywa, uzależniona od facetów. Nie tędy droga w kinie XXI wieku, które wspaniałych kobiecych kreacji ma ciągle za mało. To postać, która dużo lepiej potrafiła pokazać się w swoich wątłych wątkach, niż te bardziej rozbudowane, dotyczące choćby głównego bohatera.
Reżyser, a zarazem autor zdjęć i scenariusza ujawnił swoje górskie pasje w najlepszych chyba w polskim kinie jak dotąd górskich pejzażach i starciach człowieka z majestatem skał. Koszałka wspinał się dużo i zna wielu zacnych górali. Oddając im hołd, a zarazem hołd swojej pasji, uwiecznił w filmie miłość do wspinania w górach w sposób absolutnie artystyczny. Tu nie chodzi tylko o „zrobienie drogi”, ale czuć, że w tych zdjęciach są te wszystkie emocje, które czuje wspinacz, szczególnie w tym momencie, gdy osuwa mu się noga z pozoru dobrze zabezpieczonego występu i nie wiadomo, co się zaraz wydarzy. Perfekcja techniczna pozwala oddać pełnię uczuć, które przechodzą na widza. Poza tym wspinanie dla Koszałki jest poza polityczne, a biorąc pod uwagę to, jak bohaterscy potrafią być prawdziwi wspinacze, reżyser postanowił zrobić o nich film w filmie i tu zaczynają się schody, na które Koszałka niestety wszedł.
Dlaczego „Biała odwaga” to film zły.
Koszałka dość wyraźnie przecina Podhale na dwie części: tych którzy poszli za Hitlerem i tych którzy zostali w Polsce. Z tym, że o ile historycznie tych drugich było dużo więcej, film opowiada niestety o zdrajcach. Poza tym opowiada o nich, smagając piórkiem, a nie batem, co powoduje, że nawet rodzi się jakaś nić sympatii do tych biednych górali, przerwana dopiero, gdy młodszy Zawrat zabija polskiego partyzanta. Już wiemy wtedy, że jest winny i musi ponieść karę jak Krzeptowski. O ile jeszcze wcześniej można było mieć nadzieję, że to naiwny, a wręcz głupi chłopak, który tak, jak był wykorzystywany przez swoją femme fatale, teraz jest wykorzystywany przez hitlerowców, to od tego momentu już tylko czekamy, czy uda mu się uciec, czy zostanie wykonany wyrok? Koszałka oparł najmocniejsze filary swojego obrazu właśnie na tym bohaterze, jakby nie zauważając, że wokół ma dużo więcej ciekawszych postaci. Bo już starszy brat, którego gra Julek, to bohater, którego chce się oglądać. Natomiast przemiana Bronki z zakochanej nastolatki w dorosłą i odpowiedzialną kobietę, to jeden z najlepszych wątków tego filmu, a prawie go w ogóle nie ma. Bo Bronka Koszałki to bohaterka, która reżyserowi jest potrzebna tylko do kilku epizodów, a szkoda. To dziewczyna, która spina wszystkie postaci i wątki. I już nie wnikając, jaki jest jej los, to cokolwiek się dzieje, cały czas zastanawiamy się, „a co z ich miłością?”, bo nic nie ma ważniejszego w życiu niż miłość. Szkoda, że Koszałka pokazał miłość do gór, ale nie między ludźmi, tylko zamienił ją w jakąś niezrozumiałą do końca grę pełną skrótów. A to co najlepsze urywa się, jak wystrzał z dubeltówki Skorusa Wetuli.
Wracając do wspinaczki, to jest jej za dużo, bo w pewnym momencie już trudno określić, o czym to jest obraz. Z jednej strony o przyjaźni głównego bohatera z hitlerowskim pseudonaukowcem, który prowadzi na góralach swoje paramedyczne doświadczenia, a z drugiej wspaniały przyjaciel od wspinania. Kim ci dwaj są? Hołd górom i jego zdobywcom jest oczywisty, ale po co? Nawet sam tytuł odnosi się do wspinaczki w górach, a nie do wydawałoby się głównego wątku w filmie. Białą odwagą, nazywali bowiem wspinacze przedwojenni, proszek, który poprawia tarcie na styku dłoni ze skałą. Obecnie, nazywamy ten proszek magnezją.
Wspinaczka to jeden z tych wątków, które, gdyby zginęły z filmu, to absolutnie nic by się nie stało dla jego wartości. Nawet fakt, że główny bohater wspina się bez liny i w ogóle jakiegokolwiek zabezpieczenia, nic mi o nim nie mówi i zarazem nic nie wnosi do jego historii, poza tym, że ma deficyty lęku i brakuje mu rozsądku. Z tym, że to wcale nie tłumaczy jego późniejszych wyborów, które go czekają po wkroczeniu Niemców do Polski.
Niestety, obecność historii polskiego wspinania w Tatrach bez zabezpieczenia, wcale nie ratuje tej opowieści, która do tego jest jeszcze poszatkowana liniami dramaturgii jeszcze innych historii, które w mniejszym lub większym stopniu składają się na cały obraz wypracowany przez Koszałkę. Podstawowy błąd jest taki, że one wcale nie mają wspólnego mianownika, który powinien mieć miejsce. Samo istnienie czy temat Góralnevolku, to za mało. Już podstawowe podręczniki do pisania scenariuszy filmowych mówią, że jeśli chcesz umieścić wielu bohaterów w filmie, to musisz wszystkich traktować równo, bo jeśli nie, to poza tym, jednym, na którym się skupisz, reszta będzie błąkać się bez celu albo przypadkowo trafiać znowu do historii z fatalnym skutkiem. Tak jest m. in. z wątkiem miłości między Bronką, a starszym Zawratem. Po pierwsze, od chwili, gdy okazuje się, że to jednak nie ten główny bohater jest tym dobry, ale ten drugi, cała nasza nadzieja, pozytywne emocje i przyjaźń między widzem i jego bohaterem zostaje przelana na właśnie tego drugiego. Od tego momentu film już męczy. Musimy ciągle znosić na ekranie tego pierwszego, młodszego brata – hitlerowskiego barbarzyńcę, który już nie jest naiwnym, czy wręcz głupim chłopcem z gór, ale wyrachowanym zabójcą, zdrajcą i faszystowskim sługusem. Po co mi on na ekranie? Ja go nie lubię.
Koszałka popełnia jeszcze jeden niewybaczalny grzech. Nazbyt swobodnie podchodzi do historii. Tej prawdziwej. Tym bardziej, że nie skupia się na Polakach z Podhala, którzy nie poddali się hitlerowskiemu najeźdźcy. Tworząc historię tych drugich ukazuje problematykę, przez pryzmat opowieści od czapy. Oto faszystowska kompania SS, złożona z polskich górali wraca na Podhale i dokonuje zemsty na niemieckich oprawcach, a zaraz po tym, wszyscy jej „żołnierze” rozchodzą się do swoich domów jakby nigdy nic. To nawet nie chodzi, o to, że to nieprawda, bo nie istniała nawet drużyna SS złożona z górali. Pomysł na stworzenie takiej kompani wyparował jak alkohol z umysłów tych wszystkich Podhalańczyków, którzy się zgłosili do Niemców, bo zaraz po wytrzeźwieniu uciekli do swoich domów. Niedobitki, które udało się skoszarować, nie dawały gwarancji na wierną służbę i ostatecznie Niemcy zrezygnowali z batalionu SS Góralenvolk. Tu raczej chodzi o tworzenie kolejnych mitów, która mają wybielać historię górali zdrajców, że jednak ostatecznie byli za Polską, a nie jej przeciw.
Kolejna sprawa to ucieczka starszego z braci Zawratów z obozu, która bardziej przypominała rejteradę z obozu harcerskiego, a nie exodus z konzentrationslager. Jego wytatuowany numer na przedramieniu też nie jest prawdziwy, bo więźniów tatuowano o 1943 roku, a Zawrat do obozu trafił w 1941 i uciekł. Poza tym, że takie ucieczki były niezwykle trudne i zdarzały się bardzo rzadko. Tym bardziej z Auschwitz. Skąd wiadomo, że starszy Zawrat był akurat w tym obozie? Dlatego, że tylko tam tatuowano takie numery, ale wydaje się, że ani Koszałka, ani też jego pomocnicy i konsultanci w pisaniu tego scenariusza, tej lekcji nie odrobili.
Jednak to, co jest chyba największym przewinieniem Koszałki, to fakt, że o eksterminacji górali na Podhalu wspomina jedynie w rozmowach esesmanów i ukazując przez chwilę ciężarówkę z trupami, która ma jedynie stanowić element szantażu młodszego Zawrata i nic poza tym. Nie wspomina, że to właśnie utworzenie Góralenvolku, pozwoliło Niemcom wyodrębnić na listach proskrypcyjnych tych wszystkich, którzy z czasem mieli zostać eksterminowani lub wywiezieni do obozów zagłady. Dalej Koszałka kultywuje mit o pragnieniu Podhalańskich górali do autonomii, w którą uwierzyli, gdy na Wawelu zaczął swoje krwawe rządy Hans Frank. Nigdy o tym nie było mowy, bo tak jak Kaszubi i Ślązacy, także Podhalanie byli jedynie środkiem do celu dla Hitlera, a nie ludami, które mogły liczyć na jakąkolwiek autonomię. To się w ogóle nie mieściło w ideologicznym krwioobiegi hitleryzmu i jego idei podboju nowych ziem na wschodzie. Tu nawet nie chodzi o to, że jeśli będziemy kultywować ten mit, to w jakiś sposób będziemy tłumaczyć decyzje o powstaniu omawianej organizacji albo że górale byli po prostu naiwni, tylko to, że górale zasługują na miano największych idiotów w historii.
Natomiast wątek z „badaniami” dr Wolframa von Kamitza to była przykrywka, a nie, jak pokazuje Koszałka idea, w którą wierzył główny bohater. Mało tego. Już w samym filmie widać wyraźnie, że von Kamitz traktuje Podhalan, jak „podludzi” i dlaczego tego nie zauważa główny bohater? Ten, który jeszcze przed chwilą stanowił wyzwanie dla swojej artystki w malowaniu jego podobizny, a teraz daje sobie mierzyć nos, jakby był za niego wwodzony przez pseudo doktora.
I tu Koszałka popełnia największy błąd. Przeinacza fakty i tworzy nowe opowieści, zakłamując prawdziwą historię. To powoduje u widza, że trudno jest uwierzyć w tym filmie w cokolwiek, skoro wszystko nawet „fakty” zdają się rozmijać z prawdą. Sam jestem zwolennikiem wymyślania, bo fabuła, to nie dokument, ale w tym wypadku Koszałka zastosował zabieg, w którym próbuje nam wmówić, że coś jest prawdą, a jednak nie jest. Miesza, kluczy, wyprowadza na manowce, więc ten dysonans, który w nas zrodził, powoduje, że przestajemy wierzyć w ten obraz w ogóle. Nawet w tego pijanego górala, który wpada do restauracji pełnej hitlerowskich żołnierzy i wyzywa ich od najgorszych. Biorąc pod uwagę krzepkość podhalańską, a szczególnie po śliwowicy, to jest to bardzo prawdopodobne, ale że zostało pokazane w tym filmie, to może być kolejna z zakopiańskich legend z tamtych czasów.
Góralenvolk, to organizacja przestępcza, zwalczana przez polskie odziały konspiracyjne. Przyczyniła się w dużej mierze do śmierci ludności żydowskiej eksterminowanej z Podhala (i tego nie „przykryje” wątek dziewczyny żydowskiej, uratowanej przez głównego bohatera) oraz eksterminacji polskich patriotów i intelektualistów podhalańskich. Organizacja powstała w wyniku porozumienia zdrajców, którzy dążyli do władzy na Podhalu i działań agenta Abwehry. Tego niestety w filmie Koszałki nie ma, bo wszystko jest wyczyszczone, jak ślady dłoni po wspinaczach, zmyte wodą z górskich potoków.