Diuna to widowisko, które momentami wstrzymuje dech. Recenzja filmu
Twórcy nowej „Diuny” stworzyli widowisko XXI wieku. Udało im się ukazać świat stworzony przez Franka Herberta w sposób przekraczający wyobraźnię. Trzymając się w miarę możliwości wiernie zaadoptowanej powieści, zbudowali uniwersum, w którym może się zdarzyć wszystko i którego nie ogranicza ludzka wyobraźnia. To jest siła tego filmu, ale zarazem ogromna słabość.
W powieści Herberta, już na samym początku wiemy więcej, niż powinniśmy. Znamy konflikt, cele głównego antagonisty oraz to, co się za chwilę wydarzy. Wydaje się, że wszystkie tajemnice Herbert odkrywa przed nami już na pierwszych stronach swojej książki, kiedy Vladimir Harkonnen opowiada, co i jak zrobi ze wszystkimi członkami rodu Atrydów oraz dlaczego. Jednak przysłowiowy diabeł tkwi w szczegółach. To zadanie idealnie pasuje do opowieści z uniwersum „Diuny”, tak jak ważne są w ogóle drobne rzeczy, która pojawiają się w książce i w filmie Diuna.
Drobne szczegóły
Wystarczy niewielki ruch głowy i książę Paul Atryda zginie w pierwszej części od czegoś, co mieści się w dłoni, co jest mechaniczne, zdalnie sterowane, lata i ma niewielką igłę z śmiercionośną trucizną. Takie małe „trucizny” pojawiają się co rusz w tej książce i reżyser Denis Villeneuve umiejętnie je wykorzystuje w swojej produkcji.
Jedno spojrzenie, kilka gestów dłonią, gdy odbywa się przedziwna rozmowa między parą Atrydów albo jedno zdanie, które przewraca całą historię i patrzymy na naszego bohatera już zupełnie inaczej. Nie jest już niewinnym księciem, a staje się potomkiem rodu, który dąży do władzy nad „przyprawą” – źródłem siły, umożliwiającym dalekie loty międzyplanetarne, najbardziej poszukiwanym surowcem we wszechświecie i źródłem magii, która w nieznośny sposób jest nazywana religią, ale o tym później. To są te same drobne szczegóły, jak wtedy, gdy dowiadujemy się co łączy Paula Atrydę z jego największym wrogiem. Od razu uprzedzam, że nie jest synem Barona. „Diuna” to nie piąta część „Gwiezdnych wojen”.
Czym jest jednak „Diuna”?
To film, w którym jest wszystko, co powinno być w kinie XXI wieku. Piękny i odważny bohater książę Atryda i wspaniała Chiani przy jego boku. Książe jest odważny i z miłego chłopca przeobraża się w wojownika, przed którym dosłownie i w przenośni klękają najgroźniejsi i najbogatsi panowie świata. Ci, co nie chcę uznać jego wyższości, giną, a ci, co jeszcze nie uklękli, zapewne zrobią to w kolejnych częściach, bo zakończenie filmu wskazuje, że będą następne.
Film jest o ekologii, oszustwie religii, ciemnych stronach polityki i w ogóle jest manifestem społecznych oczekiwań. Marzeniem o raju na ziemi, o którym kilkakrotnie wspominają sami Fremeni, mieszkańcy planety Arrakis, która jest głównym punktem sporu. Ten pierwotny lud cały czas mówi o raju i jest on celem ich wędrówki. Niby narodu wybranego z ich mesjaszem na czele Paulem Atrydą, którego sami nazywają Usul Muad’Dib. Ten wątek religijny jest w filmie, jak zresztą też w książce, trochę irytujący, bo ciągle balansuje na cienkiej linii między czymś, co jest istotnym elementem podróży bohatera, a tym, co jest zwyczajnym myśleniem magicznym ludzi niewykształconych, którzy kupią każda bzdurę, jeśli zostanie ładnie opakowana w jakieś czarodziejskie sztuczki.
To tworzy wiele sytuacji, w których wszystko może się zdarzyć. Niebezpieczeństwo jest takie, że historia przestaje być ciekawa. Nie ma napięcia, bo wystarczą jakieś czary i nagle okazuje się, że ktoś, kto jednak powinien być martwy, wstaje niczym Jezus Chrystus i mamy kolejny mit, zamiast dobrej opowieści fabularnej. O ile w książce to przechodzi, to film rządzi się trochę innymi prawami i trzeba mocno się napracować, żeby widzowie uwierzyli w coś, co czytelnicy przyjmują bez problemu. Literatura bowiem skupia się na podróży, a film ma określony cel. W przypadku obrazowego dzieła Villeneuve, mamy wspaniałą podróż naszego bohatera z jego przemianą od chłopca do wojownika, ale przez fakt, że to nie jest jeszcze historia skończona, nie mamy pewności co do jego celu. Fotel imperatora stoi kilkanaście metrów od księcia, ale on na nim nie usiądzie, bardziej wpatrzony w swoją ukochaną Chiani niż zainteresowany berłem władzy. Czy twórcy filmowej „Diuny” szykują widzom jakąś niespodziankę? W przeciwieństwie do czytelników, którzy już wiedzą, jaki jest los ich Paula Atrydy, nie wszyscy widzowie muszą znać „Kroniki Diuny”.
„Diuna” to widowisko
Ten film to widowisko. Niezwykłe. Podbite monumentalną ścieżką dźwiękową Hansa Zimmera, dwukrotnego zdobywca Oscara, za pierwszą część „Diuny” i za „Króla lwa”, jeden z najczęściej granych przebojów poza światem filmu, a stworzonym wyłącznie na potrzeby udźwiękowienia opowieści o Mufasie. W Diunie oglądamy świat, który wykracza poza wyobraźnię, ale niestety z pewną niekorzyścią dla kina, bo tylko udowadnia, że aktorzy są dodatkiem do produkcji i za kilka lub kilkanaście lat zupełnie zbędnym.
„Diuna” to ogromne dzieło, w którym połączono subtelność gry aktorskiej, z grona największych światowych gwiazd, niezwykłych pejzaży oraz znakomitych efektów CGI. Te ostatnie po raz kolejny udowadniają, że w kinie dzisiaj można wszystko, a jedyne co jest ograniczeniem, to granice ludzkiej wyobraźni tych twórców, którzy tworząc film nie odchodzą od ekranów komputerów. Kino na swój przecudowny i zarazem pogmatwany sposób przetrwa, choć pewnie w takim samym stopniu jak przetrwały płyty winylowe, zdjęcia analogowe i malarstwo olejne. Gdy jednak ogląda się „Diunę” i przede wszystkim efekty, które osiągnęli twórcy świata Herberta, to można mieć pewność, że za chwilę filmy w całości będą powstawać na ekranach komputerów, a postaci tych filmów będą konstruowane w zależności od potrzeb, bez prawdziwych aktorów.
Na-baron (taki dziwny tytuł ze świata Herberta), Feyd-Rautha Harkonnen, jest jak postać z gry komputerowej. Austin Butler, który wciela się w tego psychopatę, jest doskonały, ale kompletnie nierozpoznawalny. Bardziej przypomina jakiegoś białego stwora, krzyżówkę wozaka z cytadeli w „Mad Maksie” i androida na usługach Niandera Wallace’a niż człowieka. Jeszcze niedawno widziałem go w brawurowym wykonaniu Elvisa Presleya w reż. Buza Luhrmanna. To niezwykły aktor, który ukazuje najprzeróżniejsze odmiany swojego aktorskiego jestestwa i mimo skromnej roli w porównaniu z Zendayą (Chiani), Timothée Chalamet’em (Paul Atryda) czy Javierem Bardemem (Stilgar), to zaznacza się na dobre w pamięci tych, którzy już obejrzeli film.
Ten ostatni z wymienionych to dobry przykład tego, co jest słabym punktem filmu Villeneuve. Stilgar balansuje pomiędzy nawiedzonym religijnym fanatykiem, a bezwzględnym przywódcą siczy Tabr. Niestety czasami popada w śmieszność, bo raz zachowuje się jak rozsądny wódz, a innym razem, jak ograniczony fundamentalista. I znowu język realizmu, dopuszczalny w filmach fantastycznych, miesza się z magią, w której może zadziać się wszystko. Czy to jest ciekawe?
Diuna i jej uniwersum
Uniwersum Diuny, stworzone przez Herberta, powstało już w 1963 roku. To dla dzieciaków, które teraz idą na film ze swoimi rodzicami, czasy zaraz po dinozaurach. Ojcowie i matki tych dzieci czytały „Diunę” w ich wieku albo będąc niewiele starsi. Zdecydowanie jest to film międzypokoleniowy, a tematy, choć niekiedy przedstawiane w sposób archaiczny, bo jednak Herbert nie przewidział wszystkiego, to jednak są uniwersalne dla każdej generacji i wiele wskazuje na to, że tak będzie w przyszłości. I choć teraz Villeneuve bardzo wiernie trzyma się oryginału, to nie znaczy, że nie wykorzysta jednego z praw adaptacji filmowej, która pozwala mu na zmianę losów głównych bohaterów. Czy jest to konieczne? Dla fanów powieści Herberta byłoby to końcem świata, ale czy współczesny widz, który nie czytał wszystkich części powieści w ogóle to zauważy? A może po prostu nie warto tego robić, bo siła tej historii tkwi w tym, jak zbudował ją Frank Herbert. Jeśli tak, to w zasadzie wiemy już wszystko i możemy liczyć tylko na to, że twórcy dalej będą zaskakiwać nas obrazem i dźwiękiem.
Reżyser niebezpiecznie balansuje na kilku dość chybotliwych linach. Jedną z nich jest nie do końca pewna odmiana fantastyki, bo co do gatunku, to nie ma wątpliwości. To czyste S-F, już w tej chwili określane jako jedna z najważniejszych produkcji tego rodzaju w historii kina. Jednak te archaiczne miecze i noże, którym w przyszłości mają wymachiwać żołnierze okupantów Arrakis i noże obrońców tej planety, Fremenów, są tak samo archaiczne jak wiadomości przekazywane na papierze w 24 tysiącleciu. Szczególnie, że odbywa się to na planecie, na której nie ma drzew. O ile jeszcze te noże i miecze możemy zrozumieć, bo to kwintesencja odwagi i honoru. Taką bronią posługiwali się przecież rycerze, wikingowie i samurajowie. Nawet jeśli znamy prawdę historyczną, że to nie zawsze byli mili ludzie, to jednak w sferze literatury i filmu biała broń niesie w sobie jakiś posmak szlachetności. Nieprzypadkowo twórcy „Gwiezdnych wojen” wymyślili miecze świetlne i to w rzeczywistości, w której tak naprawdę są one nikomu niepotrzebne.
Podsumowując, film „Diuna” jest do obejrzenia nawet dla widzów niechętnych temu gatunkowi. To, jak wcześniej wspomniałem nie jest tylko film. To widowisko, które momentami wstrzymuje dech, ale tylko jeśli oglądamy na wielkim ekranie z naprawdę dobrym nagłośnieniem.