PRAWDA NA DNIE SERIALU

Serial „Heweliusz” balansuje na cienkiej linii pomiędzy prawdą, a fabularnym fałszem, do którego film ma pełne prawo, bo to jedynie wyobrażenie autora scenariusza, a nie dokument o katastrofie. Z tym, że liczba wątków, poruszanych w netfliksowym obrazie przytłacza, jak tragedia promu, w której zginęło 56 osób. 

Zatonięcie polskiego statku koło Rugii, to zawsze był dobry materiał na kino sensacyjne, ale nie z powodu, który „ujawnia” serial Netfliksa, tylko dlatego że do tej pory nie zdecydowano się na podniesienie wraku. Co skrywa w swoim wnętrzu wrak promu „Jak Heweliusz”, a o czym jeszcze nie powiedzieli Jan Holoubek reżyser i Kaspar Bajon, autor scenariusza? 

Mamy w tym serialu, który od niedawna można oglądać na Netfliksie, wiele wątków sensacyjnych, od oficera, który popełnił kilka poważnych błędów, poprzez zły załadunek, w tym także jakąś tajną „przesyłkę”, która zaważyła na katastrofie oraz kompletnie zbędny wątek miłosny, walkę z bezwzględnością państwa, ludzką małostkowością, dramatem wdów i sierot, a nawet konfliktem nastolatków i melodramatem osiedlowym na kilku poziomach. Na koniec jeszcze niczym dociśnięty scenariuszowym butem w ten już spory tłok, jakiś rodzaj sensacji tajnych służb, morderstwo, „taśmy prawdy” i tajemniczy wypadek z nie mniej tajemniczym wybuchem, jakbym oglądał kolejne przygody przegranych bohaterów z thrillerów politycznych. Zabrakło jeszcze przerzutu imigrantów do Szwecji jako dopełnienie wszystkich teorii spiskowych, które przeszły przez media w kilka tygodni po katastrofie promu. Chciałoby się powiedzieć: „Za dużo maestro jak na pięć odcinków, za dużo tego wszystkiego”.  

Prawda ekranu

No, ale dzięki temu autorzy osiągają, to co jest chyba najsilniejszym elementem tego obrazu, to jest rodzaj dynamiki, trzymający nas do ostatnich momentów zakończenia za gardło, aby uzyskać w końcu odpowiedzi na szereg pytań, a przede wszystkim, co się właściwie stało z tym promem? Niestety, jak dla mnie bardzo rozczarowujące zakończenie w ostatnim odcinku, bo z dużej chmury okazał się spaść niewielki kapuśniaczek. Skoro już powiało sensacją i autorów trochę poniosło w stylu, tajne służby przewożą ładunek broni, to zakończenie można było zrobić równie sensacyjne, a miałem wrażenie, że w ostatnim kwadransie serialu mam do czynienia z dokumentem fabularyzowanym, w którym oddano hołd trupom z „Heweliusza”, a nie Apollowi. Autorzy tak bardzo zapadli się w udokumentowaną prawdę, jakby pomijając fakt, że przez cały serial prowadzą nas w niuansach fikcji i domniemań wprost z wywiadów prasowych i reportaży dziennikarskich na temat zatonięcia „Hewelka”, a nie tworzą czegoś w rodzaj zupełnie nowej opowieści. W ogóle miałem trochę wrażenie, że oglądam zbiór sensacji z li tylko kompilacji prasowych i brakuje mi tam czegoś osobistego, co autor miałby do przekazania w kreatywny sposób.  Zamiast puścić wodze fantazji jak przystało na serial sensacyjno-katastroficzny, skupili się na obyczajowości, nie tyle łącząc, co mieszając gatunki jak dobry piekarz w swoim warsztacie, a nie jak twórca, od którego wymagam większego pietyzmu w sztuce filmowej. Ten brak konsekwencji w opowiadaniu jest miękkim podbrzuszem całego serialu.

To, co jest absolutnie wyjątkowe, jak na polskie warunki filmowe, to dramatyzm samej katastrofy i zdjęcia z tragedii, odtworzone przez Holoubka z naturalistyczną wiernością, jakbyśmy tam byli i sami stali się ofiarami tego zatonięcia. Reżyser skupił się głównie na kilku sekwencjach, związanych z tym, co działo się albo co mogło zadziać się w ostatnich chwilach przed tragedią. Dramat ludzi zamkniętych we wnętrzu wielkiego promu, który przechyla się tak bardzo, że nikt nie ma wątpliwości, że statek tonie, a oni razem z nim. Operator Bartłomiej Kaczmarek wszystko filmował w wąskich kadrach korytarzy promowych, których klaustrofobiczne ciasnota potęgowała dramatyzm ofiar zagubionych w swojej bezradności. Kilka zabiegów fabularnych, takich między innymi jak krzyki kobiet i dziecka, strach i nieracjonalność postaci, od których powinniśmy wymagać opanowania i zdrowego rozsądku w takich sytuacjach, między innymi członków załogi oraz jakiś wojskowych, którzy w wyniku otwarcia strumienia wyobraźni scenarzysty pojawili się na pokładzie, dodało efektów dramaturgicznych, powodujących dreszcze na plecach. To działa, bo działa zawsze. Katastrofa promu jest sfilmowana tak, że jak na polskie kino, naprawdę zapiera dech w piersiach. 

Znakomicie rozegrane wątki psychologiczne po katastrofie dopełniają obrazu, ale niestety obecne w polskim kinie od czasów „Katynia” Andrzeja Wajdy. To właśnie rozczarowuje najbardziej, bo jak mawiał klasyk, „widziałem już taki film”. Świetnie oddany charakter przaśności polskiego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych, które charakteryzowały się przede wszystkim tym, że z jednej strony upajaliśmy się naszą upragnioną wolnością, ale mentalnie siedzieliśmy jeszcze w PRL-u. Tu chylę czoła przed osobami, odpowiedzialnymi za kostiumy, charakteryzacje i scenografię. Polska właśnie tak wyglądała. Przaśnie, połatana i brudna, tak jak ten prom. Taka była rzeczywistość, gdy urzędniczka chce rozliczać ofiarę katastrofy ze straty służbowego sprzętu albo w ramach rekompensaty za dramat na morzu, wpłaca ordynarnie obraźliwie niskie odszkodowania z rozdzielnika. Takich smaczków jest więcej i one w dużej mierze budują ciężką atmosferę tamtych lat i wydarzeń związanych z katastrofą. Z tym, że tak jak wspomniałem już wcześniej, tych wątków jest tyle, że nagle reżyser przenosi nas z filmu katastroficznego i z sensacji podszywanej różnymi teoriami spiskowymi do świata ludzkiego dramatu rodem z kina moralnego niepokoju i odwrotnie w ciągu kilku chwil, za nim człowiek zdąży ochłonąć. Ta wielowarstwowość serialu jest bardzo męcząca, bo w sumie trudno powiedzieć o czym jest ten obraz? No, bo to, że o katastrofie promu i o ludzkiej tragedii, to brzmi jak banał. Znowu powtórzę, że widziałem już takie filmy.

Prawda życia       

Prawą burtę „Jana Heweliusza” widać z powierzchni wody. ORP „Lech” okręt ratowniczy Marynarki Wojennej został wysłany, aby przeszukać wrak. Nurek wpływał do wnętrza statku połączony z powierzchnią przewodem powietrznym, a za nim płyną dron z kamerą, która podawała obraz bezpośrednio do sterówki na „Lechu”. Tak przez prawie dwa tygodnie, z dobową przerwą spowodowaną trudnymi warunkami na morzu, siedziałem i patrzyłem w ten ekran notując wszystko, co zauważyłem i co mogło stanowić reporterski materiał. Byłem jedynym dziennikarzem, którego zabrano na pokład okrętu i przyglądałem się całej operacji od jej początku do zakończenia. Ciało kapitana Andrzeja Ułasiewicza zostało wydobyte wprost ze sterówki promu, a Agnieszki Goldman, dyrektorki z linii żeglugowej Euroafrika, która była armatorem „Heweliusza”, z jej kabiny pasażerskiej. Innych ciał nie znaleziono. Wiem, bo byłem tam i nigdy nie zapomnę tamtych wydarzeń.

W mojej pracy dziennikarskiej, to było jedno z najtrudniejszych doświadczeń. Szczególnie w dniu, gdy obserwowałem, jak wydobywano z wraku ciała tych ofiar. Wbrew temu, co ukazuje film, kapitan Ułasiewicz był w pełnym umundurowaniu, a nie tylko w białej koszuli. Tak, jakby ubrał ten mundur w nocy, na swoja ostatnią wachtę. I tak, jak wtedy, gdy marynarze złożyli jego zwłoki na pokładzie okrętu, zastanawiałem się, oglądając teraz ten serial, o czym myślał człowiek, który zdecydował się zostać do ostatnich chwil ze „swoim” statkiem. Nie wiem, czy Ułasiewicz jest winy, czy nie tej katastrofy, ale mam ogromny szacunek dla człowieka, który dochował bardzo marynarskiej tradycji, którą tylko on sam może pojąć i której tajemnice zachował na wieczna wachtę. Tak, jakby czuł, że tylko w ten sposób odchodzą morscy bohaterowie. I jeśli komuś trochę uwiera ten patos, to może po prostu nie wie, że właśnie tego najbardziej brakuje w XXI wieku. Tej wartości, o której dawno zapomnieli nawet mieszkańcy znad morza, którzy mają niejednego marynarza w rodzinie. To rodzaj odchodzenia, które bardzo trudno zrozumieć i które nie podlega poza marynarskiej kategoryzacji. Pamiętam, z wywiadów i rozmów prywatnych z jakimkolwiek marynarzem cywilnym i wojskowym, nikt inaczej nie mówił o Ułasiewicz, jak o bohaterze, który dochował wierności morskiej tradycji. Wtedy na pokładzie „Lecha”, gdy razem z marynarzami i oficerami staliśmy na zwłokami kapitana, nikt nie miał wątpliwości, że bohaterstwo tego człowieka jest niepodważalne. To jeden z elementów, wybrzmiewający trochę w serialu, ale w prawdziwym życiu stanowił moc, którą wszyscy poczuliśmy tamtego styczniowego poranka.       

Wszystko, co było na tyle lekkie, że nie opadało na dno, unosiło się w morskiej toni. Prywatne rzeczy załogi i pasażerów, jakieś drobiazgi oraz fragmenty wyposażenia statku. Nurek nie miał łatwego zadania, bo wrak nie osiadł jeszcze w pełni na dnie i cały czas był bardzo niestabilny, poruszany silnymi prądami morskimi wywoływanymi co rusz przez sztormową pogodę zimą 1993 roku. 

Przedziwne odgłosy, przerywające zamarłą ciszę we wraku są bardzo niepokojące, gdy jesteś tam na dole – opowiadał mi jeden z nurków. – Cały czas nie można pozbyć się przeświadczenia, że zaraz coś się na ciebie osunie, bo masz wrażenie jakby ciężarówki i wagony kolejowe cały czas się minimalnie ruszały wokół ciebie.

Nurek płyną w całkowitej ciemności, rozświetlając jedynie przestrzeń w obszarze kilku metrów, lampami na hełmie nurkowym, a więc nie wiedział, co za chwilę zobaczy, jaką przeszkodę za moment napotka. 

To jest ciągła obawa, że nagle zobaczysz którąś z ofiar i w sumie nie wiesz do końca jak zareagujesz – opowiadał mi w mesie „Lecha” jeden z nurków po kolejnym zejściu do wraku.   

Dzisiaj z perspektywy lat, wydaje się, że operacja przeszukiwania wraku przez wojsko nie była żadną operacją ratowniczą, mającą na celu ustalenie, czy w jakiejś „cudownej bańce powietrznej”, mogły jeszcze próbować ratować się inne osoby, jak pisały ówczesne media. Rozkaz ustawienia ORP „Lecha” nad zatopionym promem i rozpoczęcie penetracji wraku przez nurków miał dwa cele. Pierwszy, to potwierdzenie lub nie informacji o sprzęcie wojskowym, który płyną do Szwecji, a raczej o zabezpieczeniu go do przyszłego wydobycia w tajemnicy, gdy opadnie zainteresowanie wrakiem. Niecałe dwa lata po tej katastrofie media ujawnią, jak polskie służby specjalne, poprzez prywatne spółki, handlowały sprzętem wojskowym z krajami o dość wątpliwej proweniencji, więc załadunek „specjalny” może być faktem, a nie li tylko fantazją dziennikarską. Drugie, to „udawana operacja” ratunkowa, która była listkiem figowym do przykrycia polskiej słabości państwa, między innymi niedbałości technicznych naszych promów, które i tak były słabą konkurencją dla zachodnich sąsiadów, o czym jest kolejny wątek w serialu Netfliksa. Rządzący ulegli jakiejś paranoi medialnej, która każdego dnia, ujawniała nowe „fakty”, dotyczące katastrofy. Od wspomnianej już przesyłki specjalnej w postaci broni, po narkotyki, przemyt ludzi, handel materiałami promieniotwórczymi i jeszcze kilka innych tematów, które były bardziej wynikiem fantazji ówczesnych pismaków, a nie popartym jakimikolwiek racjonalnymi podejrzeniami, co do przyczyn tragedii. Po prostu ówcześnie rządzący sami nie mieli pojęcia, co można znaleźć na tym promie i co mogłoby wywołać międzynarodowy skandal, a więc wysłali wojsko, aby zbadało, czy prom jest „bezpieczny”. Jako świadek tamtych wydarzeń, mogę potwierdzić, że najbardziej „skandalicznym” procederem, ujawnionym we wraku jak dotąd, były pływające w morskiej toni całe wydanie jednego ze szwedzkich magazynów pornograficznych, drukowanych w Polsce i kontrabandy w kabinie jednego z marynarzy, gdy nurek w uszkodzonej katastrofą ściance działowej zobaczył kilkadziesiąt przemycanych butelek wódki i nic więcej. Jeżeli coś tam jeszcze jest, to nadal skrywa swoją tajemnicę na dnie Bałtyku.

Prawda o tragedii „Jana Heweliusza” jak na razie wydaje się bardzie prozaiczna od wszystkich sensacji na jego temat. Statek był bardzo źle wyważony i z technicznego punktu widzenia nie nadawał się do pływania. I tak, jak to bywa w tego rodzaju katastrofach, było jeszcze wiele innych czynników, które miały wpływ na ostateczny los promu, a nie jedna, jak próbowano to wmówić społeczeństwu, gdy po raz pierwszy najbardziej winnym okrzyknięto kapitana. Po prostu od momentu, gdy pojawiły się pierwsze awarie „Hewelka”, gdy nie tylko oparł się burtą o nabrzeże w Ystad, ale także pożar pokładu, uszkodzenie silników, niewłaściwe działanie pomp wyrównawczych, złe wyszkolenie załogi w zakresie ratownictwa, niedokładne podanie pogody w przeddzień feralnej nocy kapitanowi, a także poprzez złe decyzje na mostku, za nim wrócił na niego Ułasiewicz oraz fatalny przebieg akcji ratowniczej, prowadzonej przez niemieckie służby i jeszcze wiele innych. 

Epilog

Jeden fakt pozostaje niezmienny, który nadal pobudza wątpliwości, co do przyczyn zatonięcia „Heweliusza”, to brak odpowiedzi na pytanie, dlaczego dotąd nie podniesiono wraku z dna Bałtyku. Stanowi faktyczną przeszkodę, która leży na małej głębokości, a prześwit z powierzchni morza do burty to zaledwie 10 metrów, więc dla dużych statków, które często mają większe zanurzenie, jest ważną przeszkodą na morskiej mapie. W czasach, gdy tego rodzaju operacje nie stanowią już większego wyzwania technicznego może zastanawiać, czego się obawiają kolejne ekipy rządzące, że jeszcze niezdecydowany się na ten krok. Tym bardziej, że taka operacja, to nie jest koszt, który zachwiałby polskim budżetem, szczególnie, gdy mamy przykłady innych wydatków. Gdy na przykład nie budujemy elektrowni Ostrołęka za ponad trzy miliardy złotych albo decydujemy się na przekop za dwa miliardy, który służy przepłynięciu jednego jachtu na miesiąc i to tylko w sezonie. 

To takie bardzo polskie, że wolimy zostawiać trupy w szafie, bo jeszcze mogłoby się okazać, że w zawirowaniach medialnej sieczki jest wiele prawdy i państwo polskie po prostu się nie spisało, a wina nie leży wcale na dnie Bałtyku, ale w gabinetach przy al. Jerozolimskich. Może nawet w konkretnie którymś z nich, o którym jeszcze nikt nie powiedział? Szczególnie, że to był czas rządu Hanny Suchockiej. Przypominam, że w dość skandalicznej atmosferze przejął ster władzy po odwołaniu Olszewskiego i Pawlaka. Ten pierwszy zorganizował Polsce „noc teczek”, ten drugi nie potrafił utworzyć gabinetu. Ujawnienia jakieś „śmierdzącej” prawdy o katastrofie mogło wtedy przewrócić rząd, pierwszej kobiety premierki w historii RP, który i tak stał na mało stabilnych podstawach. W natłoku serialowych wątków „Heweliusza”, ten jest całkowicie pomijany, a to właśnie on może się okazać kluczowym do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Ówczesna aktywność ministra spraw wewnętrznych wokół tej sprawy, wskazywała, że coś jednak leży na dnie, co jest wstydliwą przyczyną nieudolności ówczesnej władzy.   

Tak, to jest, gdy z dzisiejszej perspektywy, coś co kiedyś nazywało się medialną nagonką, dzisiaj nosi nazwę viralowej pułapki i rządzący po wpadnięciu do niej, wolą wspólnie krzyczeć tak jak wszyscy sensaci i populiści teorii spiskowych, nawet ci najmniej wiarygodni, jednym głosem, zamiast dociekać prawdy. Ze strachu przed nią, najzwyczajniej wolą siedzieć cicho. Film, choćby nie wiem jak dobry, niestety tego z nas nie załatwi, a ten serial tylko pogłębia wątpliwości, choć z pozoru wydaje się, że wiele wyjaśnia. Niestety nie.   

Kuba Urbański

Scenarzysta, reżyser i historyk sztuki. Przez wiele lat reporter i publicysta w prasie i w radiu, m. in. Gazeta Wyborcza, Wprost, Polskie Radio 1 i BBC. Autor bloga „To kwestia sztuki”.
Teraz pisze recenzje filmowe i teksty publicystyczne z zakresu mediów, spraw społecznych oraz kultury.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *