Gala Oscarowa to jedno z najważniejszych wydarzeń branży filmowej. 12 marca najpiękniejsi z pięknych spotkają się, by ogłosić, kto zasługuje na 35-centymetrową statuetkę z brązu, pokrytą 24-karatowym złotem. W tym roku Polska postawiła na „IO” Jerzego Skolimowskiego, oniryczną opowieść o dramacie zwierząt hodowlanych, widzianą oczami jednego z nich.
Czym jest film?
Skolimowski to jeden z tych reżyserów, którego obrazy są wielowymiarowe, a w jednym bohaterze lub bohaterce można odnaleźć wiele różnych postaci. On nie robi tylko filmów, ale on je maluje. Wspaniałe zdjęcia (Michał Dymek) i muzyka (Paweł Mykietyn) dopełniają tego rysunku. „IO” to nie jest prosta opowieść o zwierzęciu w kilku ujęciach. To bardzo poetycko zmontowana historia (Agnieszka Glińska).
Na pytanie, o czym jest ten film, w pierwszej chwili wiele osób, wiedzionych jakimś poślednim impulsem, odpowiada, że to historia osiołka o imieniu „IO”. Dopiero po chwili dodają, że jest tam jeszcze wiele innych rzeczy, spraw, dramatów, a przede wszystkim ludzi. Z tym, że człowiek, władca świata, pan życia i śmierci innych stworzeń na ziemi, jest u Skolimowskiego tłem dla opowieści o życiu czterokopytnego bohatera.
Obejrzałem ten film dwa razy, w ciszy kinowej sali, bo to jest ten rodzaj sztuki, który wymaga spokoju i odłączenia się od wszelakich bodźców cywilizacji XXI wieku. I tak za pierwszym razem, jak i za drugim, nie zauważyłem w tym filmie żadnego osła, ale choć to może zabrzmi arogancko, zobaczyłem w nim siebie. To jest bowiem przede wszystkim opowieść o bohaterze, którego możemy odnaleźć, znaleźć, albo po prostu odkryć wraz z jego słabościami, ale też z miłością i tęsknotą za swoim własnym królestwem.
Okrutny świat
To, że świat jest okrutny dla zwierząt, przekonałem się nie tylko dawno temu na wiejskim podwórku, widząc psy przywiązane łańcuchem do ziemi. Jako dziecko zobaczyłem, kim jest człowiek dla zwierząt w dokumencie „Pieski świat” („Mondo Cane”), reż. Paolo Cavara i Gualtiero Jacopetti’ego, i te obrazy prześladują mnie czasami do dzisiaj. Później było jeszcze kilka innych filmów, ale wracając do Skolimowskiego, żaden z nich nie oddawał rzeczywistości zwierzęcia w tak intrygujący sposób. Reżyser ukazał, co się dzieje w głowie tego stworzenia, gdy musi się zmagać z otaczającym światem ludzi. Jak główny bohater widzi to wszystko i, co ciekawe, o czym śni.
To odważne posunięcie. Poprzez taką kompozycję autor uczłowieczył tego osła. Dał mu prawo do odczuwania wszystkiego, co może poczuć człowiek, gdy jest wykorzystywany, bity, stęskniony, smutny, ale też kochany i czujący satysfakcję po zemście na brutalnym hodowcy. Zrównał go z nami nadając mu prawo do partnerskiego życia na ziemi, a nie tylko jako nasz poddany.
Skolimowski prowadzi swojego osiołka od wydarzenia do wydarzenia. Wszystkie mają swoją dramaturgię. Od głupoty kiboli poprzez czułość i tęsknotę utraconej opiekunki (Sandra Drzymalska), do uczestniczenia w świecie ludzkiego sacrum, które jest skomplikowane i niejednoznaczne, ale bardzo przyziemne (w tej scenie Isabelle Huppert w roli włoskiej arystokratki). I proszę tu o wybaczenie, że moje wywody nie są zbyt czytelne, ale nie chcę nikomu zabierać przyjemności odkrywania tajemnic obrazu Skolimowskiego, gdy pójdziecie do kina albo obejrzycie film na jednej z platform.
Człowiek w najgorszej formie
W opowieści o osiołku widzimy człowieka w najgorszej formie. Bezwzględną bestię wobec słabszych. Nie tylko zwierząt, które są prowadzone do rzeźni albo ku człowieczej przyjemności zabijania są ofiarami polowań czy też wykańczającej pracy. Także wobec innego człowieka. Tego słabszego, którego los jest tak wiele razy nam obojętny. Jak na przykład młodej Afrykanki, która szukając lepszego świata dla siebie, trafia do kabiny kierowcy TIR-a (Mateusz Kościukiewicz) i przekonuje się, żadna pomoc nie jest za darmo. W „IO” Skolimowski ukazuje człowieka XXI wieku, który z wyższością pana i władcy niewolników oferuje potworny los zwierzętom. Zapominając często, że one też czują i – tak jak IO – śnią o swoim zwierzęcym raju.
Dlatego właśnie odnalazłem tam siebie. Człowieka, który podąża przez świat, napotykając różne przeszkody i radząc sobie z nimi tak, jak tylko potrafi. Tak jak IO, każdy z nas odnajduje przyjaciół, opiekunów, ale też wrogów i styka się z bezwzględnością, porywczością i zwyczajnym ludzkim złem. Patrząc na ludzi oczami osiołka nie miałem wrażenia, że on tego świata nie rozumie. Dlatego w pewnym momencie rusza w pogoń za marzeniem. Po prostu ucieka. Nawet gdy dokonuje morderczej zemsty, to tak, jakby zdawał sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu, ale zarazem cieszył się, że ratuje jakieś inne czworonogi. Chociaż na chwilę. Też jesteśmy niekiedy zdolni do takich czynów, mimo że wiemy, iż nasza heroiczna postawa wcale nie zmieni świata na zawsze. Poza tym w tym filmie jest tak dużo przypadku, który ma wpływ na życie bohatera, że wcale mnie nie dziwi, iż potrafił on zaryzykować. Jakby wiedząc, że tylko śmierć jest pewna, a to co się dzieje między urodzeniem, a ostatecznością, to już zależy trochę od nas.
Bawią mnie powszechne nawiązania innych krytyków do filmu Roberta Bressona „Na los szczęścia, Baltazarze!”. Wiem, że sprowokował do tego sam Skolimowski, mówiąc kiedyś, jak bardzo tamten film jest dla niego ważny. Fakt, że obraz Bressona jest o osiołku, wcale nie oznacza, że Skolimowski jakoś wyjątkowo nawiązuje, czy nawet wzoruje się na francuskim twórcy. Nic z tego. Opowieść o Baltazarze to zupełnie inna historia, a Skolimowski posługując się własną gramatyką filmową jest nieporównywalny. Przypominam, że już klasyk zwrócił uwagę, żeby nie mieszać dwóch obcych systemów walutowych w jednym portfelu. Obraz polskiego reżysera z Bressonem łączy jedynie pomysł na pokazanie ludzkiego kosmosu w oparciu o historię zwierzęcia. No, ale to przecież jest nazbyt uniwersalne, aby się tak wprost odwoływać do losów Baltazara.
Będzie Oskar?
Czy film ma szanse na Oscara? Od razu odpowiem, że nie wiem. Ocena krytyków nad Wisłą jest niejednoznaczna. Od zachwytu i całkowitej pewności, że się należy, do bardzo wstrzemięźliwych prognoz. Nie dlatego, że się nie należy, tylko większość jednak orientuje się, czym są Oscary. To rodzaj performingu, zbudowanego według kryteriów promocji, marketingu, znajomości, kontaktów, a przede wszystkim świat wielkich pieniędzy. Tu nie ma miejsca na subtelną sztukę czy eksperymenty filmowe. Akademia, przyznając Oscary, już wiele razy udowodniła, że wygrywają filmy, których producenci mają największą siłę przebicia, a nie te, które są wartościowe i twórczo odkrywcze. Nie zawsze, ale powinniśmy to brać pod uwagę.
Czy to w ogóle wyklucza obraz Skolimowskiego z bitwy o laur oscarowego zwycięzcy. Absolutnie nie. Czasami następuje taki przebłysk, czy też chwila słabości tych, którzy mają złote dolary w oczach i decydują się nagrodzić prawdziwą sztukę. Może tym razem?