Pojechali na targowisko w Nowej Dębie. Całe miasto mówi o zatrutej galarecie. „Mi najbardziej podchodził boczek”
Dziennikarze „Faktu” odwiedzili targowisko w Nowej Dębie. To tam para wędliniarzy sprzedawała klientom zatrutą galaretę.
Gdzie jest szósty klient?
Targowisko w Nowej Dębie znalazło się w sobotę na ustach całej Polski. Na bazarku, jak zwykle, pojawiło się małżeństwo, które prosto z samochodu oferowało swoje domowe wyroby. Problem w tym, że sprzedawane mięso nie miało żadnych badań, a co za tym idzie na jego sprzedaż nie było pozwolenia. Niestety, nie brakowało też chętnych na ich ofertę.
Niestety, efekty ich mięsnego biznesu są opłakane. W sobotę zmarł mężczyzna, który zjadł zatrutą galaretę. Jego żona (na szczęście nie zdążyła zjeść galarety) zadzwoniła po karetkę, ale reanimacja w drodze do szpitala zakończyła się niepowodzeniem.
Wiadomo, że łącznie sprzedano sześć galaretek. Dwie kolejne osoby po otrzymaniu alertu SMS zgłosiły się na policję, a dwie emerytki, które również kupiły wyroby „wędliniarzy” w poważnym stanie trafiły do szpitala. Wciąż nie wiadomo, co z szóstą galaretą i jej nabywcą.
Ludziom to smakowało. „Wyglądało i pachniało”
Małżeństwo, które handlowało swoimi wyrobami, zostało zatrzymane w niedzielę rano. Oboje trudnią się hodowlą trzody chlewnej. Sami wytwarzają wędliny i je sprzedawali na targowiskach. Policja znalazła w ich domu 20 kg gotowych wyrobów mięsnych, które teraz zostaną przebadane w laboratorium.
Wiadomo też, że małżeństwo „wędliniarzy” usłyszało zarzuty prokuratorskie, a następnie zostało zwolnione do domu. We wtorek miała odbyć się też sekcja zwłok mężczyzny, który zmarł po zjedzeniu zatrutej galarety.
Tymczasem dziennikarze „Faktu” wybrali się na targowisko, by porozmawiać z innymi sprzedawcami i klientami. — Ładnie to wyglądało i pachniało. Dobre było. Miałem do tych gospodarzy zaufanie — powiedział pan Stanisław, jeden ze stałych klientów kupujących mięso na bazarze. Takich jak on, było więcej. Ludzie nie przejmowali się brakiem certyfikatów czy sprzedawaniem mięsa prosto z samochodu. Można w ciemno zakładać, że takich miejsc są w całej Polsce setki.
– Salcesony, kaszanki… Pięknie wyglądały i wyśmienicie smakowały. Mi najbardziej podchodził boczek. Robili to tak, jak kiedyś na wsiach. Było to naprawdę dobre. Niestety, skończyło się… — dodawał pan Stanisław.
— Dzwoniła do mnie sąsiadka i powiedziała, że teraz ona nawet nie tknie mięsa za sklepu — powiedział „Faktowi” pan Stefan, inny klient targowiska. — Ale ja o zakupy w sklepie jestem spokojny, to przynajmniej ktoś sprawdza. Nie kupuję jedzenia na targu. A tych gospodarzy znałem. Tylko oni mieli na bazarku swojskie wyroby. Przyjeżdżali do nas od roku – podsumował.
Źródło: Fakt